Jacek Tomczak Jacek Tomczak
138
BLOG

Refleksje po Marszu Grunwaldzkim

Jacek Tomczak Jacek Tomczak Polityka Obserwuj notkę 1

 

W sobotę, 17 lipca miałem okazję uczestniczyć w Marszu Grunwaldzkim – pochodzie zorganizowanym z okazji rocznicy wiktorii Polaków nad krzyżakami. Nie wnikam, czy rozmachu i animuszu w organizacji całego przedsięwzięcia dodała organizatorom świadomość, iż tego dnia przez ulice Warszawy maszerowały również środowiska homoseksualne. Jest faktem, że mieliśmy w weekend do czynienia z dwoma imprezami, których uczestnicy stoją na ideologicznych antypodach i aksjologicznych biegunach.

Dotychczasowy schemat manifestacyjnych połajanek środowisk homoseksualnych z przeciwnikami tychże wyglądał następująco: z jednej strony grupa, która deklaratywnie i postulatywnie afirmując uniwersalne, mające jednoznacznie pozytywne konotacje wartości (miłość, wolność), w praktyce je negowała skupiając się na propagowaniu permisywizmu, relatywizmu i kontestowaniu tradycyjnych fundamentów kultury, zaś z drugiej – niewielka horda „krewnych i znajomych królika”, która, chcąc zaznaczyć swoją obecność artykułowała radykalne hasła, jakby zapominając, że nawet te umiarkowane, oparte o prostą logikę świadczą na jej korzyść. Innymi słowy, hersztowie medialnej polit-agitki i orędownicy postępu oraz political coretness mogli opisywać rzeczywistość w oparciu o rozróżnienie na przyjaznych i krzewiących pozytywne przesłanie homoseksualistów oraz pragnących zaznaczyć swój udział w debacie publicznej jedynie poprzez negację i „zianie nienawiścią” ich przeciwników (tutaj zazwyczaj pojawiało się wiele epitetów, niekiedy odwołujących się do wrażeń estetycznych np. „skini”, „łysi”, „chuligani”).

Porównanie obydwu pochodów, które przeszły ulicami Warszawy odbiera powyższemu schematowi resztki racjonalności.

Po pierwsze, po nastąpieniu pewnego rodzaju instytucjonalizacji przeciwników wymierzonej w ugruntowane w naszej kulturze wartości okazało się, że jest ich sporo. To już nie była setka otoczonych przez kordon policyjny osób.

Po drugie, okazało, się że przeciwnicy propagandy homoseksualnej są w wielkim stopniu podatni na hasła pozytywne i pochód, podczas którego przypomina się wielkie chwile z polskiej historii zgromadził wielokroć więcej osób niż pikiety organizowane jedynie w celu bezpośredniego sprzeciwienia się oponentom.

Po trzecie, w sobotę mieliśmy do czynienia z wielką konfrontacją autentyzmu i nadętego, bufonowatego spektaklu masek. Skrywana pod wymuszonym uśmiechem pogarda dla wszystkiego, co w naszej kulturze piękne, wulgarna prowokacja poprzez negację uniwersalnych wartości (homoseksualiści przebrani za księży, symbole powstańcze przedstawione na homoseksualną modłę) poległa w rywalizacji z niewymuszonym, wynikającym z głęboko ugruntowanych przekonań podziwem dla tego, co godne podziwiania (śpiewanie hymnu polskiego, oklaski dla ludzi, którzy mimo podeszłego wieku zdecydowali się w upalny poranek pójść na marsz) i odrzuceniem tego, co godne odrzucenia. Wspierana przez wielkie instytucje i wspomagana finansowo przez wielu możnych parada homoseksualna przyniosła znacznie mniejsze profity niż organizowany przez grupę młodych, dzielących się w upalny dzień wodą mineralną ludzi marsz. Nie jest to jedynie moja optyka, wystarczyło posłuchać choćby audycji w radiu TOK FM, by przekonać się, że podobnie widzieli to moi antagoniści. Jakże wymowną sceną z tego festiwalu masek była sytuacja, w której jeden z obecnych na jadącej platformie homoseksualistów zaczął się uśmiechać, zaś drugi – jakby zapomniawszy, że wyszedł na scenę – pokazywał przeciwnikom środkowy palec.

Po czwarte, legł w gruzach kolejny element wspominanego wyżej schematu przedstawiania pojedynku uczestników parady z jej przeciwnikami jako konfrontacji „Wszechpolaków” czy „ONR-owców” z depozytariuszami pozytywnych wartości, których wspomagają „całe rodziny z dziećmi”. Sądzę, iż obecnie można by ten kategoryzujący opis odwrócić. Myślę, że porównanie profilu przeciętnego uczestnika Marszu Grunwaldzkiego z wizerunkiem osoby, która brała udział w Europride nakazałoby pokusić się o konkluzję, iż ten pierwszy jest znacznie bliższy przeciętnemu członkowi społeczeństwa niż ten drugi. Przeciwstawienie wielu moich znajomych, których stygmatyzacja w wąskiej, zuniformizowanej grupie o jednakowych poglądach na cały konglomerat spraw byłaby niemożliwa ludziom widocznym na wszystkich, bez względu na to przez kogo robionych fotografiach z parady upominającej się o „prawa homoseksualistów” jest na to aż nadto dosadnym dowodem.

Jest to z jednej strony istotne, bo pierwszy raz uwidoczniło się w sposób tak jaskrawy, z drugiej zaś – stanowi, jak się zdaje, dość naturalną konsekwencję permanentnego eksponowania w dyskursie wizerunku „homoseksualisty politycznego” – człowieka, którego orientacja jest nie jedynym (do czego chciałby przekonać), a jednym z bardzo wielu czynników odróżniających go od przeciętnego członka społeczeństwa (można tu wręcz mówić o całym stylu życia, generującym jednolite, grupowe – w tym wypadku skrajnie lewackie – poglądy na multum kwestii).

Tegoroczna parada równości (nawiasem, jak wielkim semantycznym nadużyciem i faryzejskim zabiegiem erystycznym jest eksponowanie hasła „równości” przez ludzi, którzy budują kluby tylko dla siebie samych, organizują ligi piłkarskie, w których tylko oni mogą uczestniczyć, czy też tworzą „chóry gejowskie”, do których nie dopuszczają osób o innej orientacji) i reakcja na nią pozwala na postawienie dwóch wniosków natury bardziej ogólnej – po pierwsze, nie jest tak, że środowiska homoseksualne wspólnie wychodzą na ulice, bo reprezentowani przez nie ludzie (zdaje się zresztą, że reprezentowani tylko w świetle mniemań i założeń tychże środowisk; wystarczy odwołać się do samych zainteresowanych i przytoczyć słowa Roberta Biedronia o 2 milionach homoseksualistów pośród polskiego społeczeństwa, a następnie przypomnieć, jakie wyniki w wyborach otrzymują np. „Zieloni 2004”; można też zadać pytanie czy przeciętny, nie angażujący się w krzewienie nachalnej propagandy homoseksualista naprawdę chciałby być kojarzony z posłanką Senyszyn, która wulgarnie parodiuje słowa papieża?) są dyskryminowani. Jest dokładnie odwrotnie – niechęć do homoseksualistów jest pokłosiem kojarzenia ich z bezczeszczącymi uniwersalne wartości lewackimi aktywistami. Po drugie, co zresztą stanowi logiczną konsekwencję pierwszego, wraz z kolejnymi paradami proporcje między ich zwolennikami a przeciwnikami wcale nie zmieniają się na korzyść tych pierwszych, a owa mitologizowana i ustawicznie przypominana „dyskryminacja” homoseksualistów wcale nie maleje.

W sumie ani mnie to grzeje ani ziębi, cieszy jedynie to, że to nie obrońcy tradycyjnych wartości strzelają sobie w pięty.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka